To miała być moja podróż życia. Kanada. Wreszcie nie z biurem podróży.Bilety zamówione zostały już w październiku, trasa rozpisana, wszystko zaplanowane od początku do końca. Intensywny mailing z Koniczynką i Lucy, które poświęciły mnóstwo czasu na rady, wskazówki i przestrogi. Dwa tygodnie, z których cześć spędzaliśmy w zarezerwowanych wcześniej hotelach, a cześć w domu przyjaciółki mojej siostry ze szkolnych lat, która od ponad dwudziestu lat przebywa w Kanadzie.
Długi lot z przesiadką w Toronto, kłopoty z aklimatyzacja, nie mogę zasnąć albo budzę się skoro świt. W pierwszych dniach nie było to aż tak wielkim problemem, bo szłam po prostu z aparatem przed siebie, wszędzie były piękne widoki.
Kiedy drugiego dnia pobytu w Parku Narodowym Banff wstałam i wyszłam na balkon, pomyślałam, że to co jest na zewnątrz to jakiś straszny sen. Przez głowę przeleciał mi kultowy tekst” ciemność, ciemność widzę” – tyle że to nie była ciemność, a szary gesty nieprzenikniony smog.
Kilka dni później British Columbia ogłosiła stan wyjątkowy. Tysiące ludzi zostało ewakuowanych, dalszy pobyt w Banff i Jasper mijał się z celem, bo widoczność była zerowa. Zmieniliśmy plany i ruszyliśmy do Vancuver w nadziei, że bliskość oceanu okaże się sprzymierzeńcem w walce z pogodowa katastrofą.
Vancuver to piękne miasto, otoczone wodą, wspaniale usytuowane, wśród licznych wzgórz i kiedy autostradą wjeżdżaliśmy do miasta można było widzieć okalające wodę strome stoki gór, wznoszące się ponad 1500 m n.p.m.
Ruszyliśmy do centrum, zrobiłam kilka marnych zdjęć, zwiedziliśmy ciekawy dworzec, objechaliśmy wybrzeże podziwiając niezwykłe rezydencje, znajdujące się tuż nad wodą, często z własną plażą.
Znajdujemy w Internecie park, który stanowi wielką atrakcje dla mieszkańców.