Baracoa, to miasto na Kubie, o którym przed wyjazdem nigdy nie słyszałam. Owszem, troche o nim poczytałam, ale nie było ono centralnym punktem mojego zainteresowania. Tym większe było dla mnie zaskoczenie, że właśnie to miejsce spodobało mi się bardziej niż pastelowy, wypieszczony i jakże modny Trynidad.
Dojazd do niego poprzez park Humbolda to uczta dla miłośników przyrody. Zbocza wzgórz porastają największe palmy na świecie, zwane palmami królewskimi, a soczystość i gęstość roślinności jest czymś niepowtarzalnym. Mieliśmy krotki postój nad przepięknym jeziorem, ukrytym wśród tej zieleni. Stanowczo za krótko, mogłabym tam spędzić kilka godzin wiecej.
Samo Baracoa to najdziwniejsze z kubańskich i nie tylko miejsc na świecie jakie widziałam. Pierwsza stolica Kuby, o bardzo silnym indiańskim charakterze. Tym właśnie miejscem zachwycił się w XV wieku Krzysztof Kolumb. Miasto jak z innego świata. Otoczone z jednej strony szalejącymi wodami Atlantyku, a z drugiej bujną roślinnością.
Niestety, w roku 2016 huragan zmiótł z powierzchni wiele przybrzeżnych domów, wdzierając się nawet do miejsc położonych znacznie dalej.
W mojej relacji pokażę Baracoa z roku 2015, takie jakie ja je poznałam, i takie jakie skradło moje serce.