Argentyna jest niesamowitym krajem, pełnym kontrastów, dla osób zafascynowanych przyrodą i krajobrazami jedynym w swoim rodzaju.
Nasza podróż zaczęła się w Buenos Aires. Miasto typu moloch, brak mu uroku innych dużych miast, bogatych historycznie lub atrakcyjnych dzięki pięknemu położeniu.
Niestety jak dla mnie jest : „boskie” tylko w piosence Maanam-u.
Załączam dwa zdjęcia.
Uważana za artystyczną (?) dzielnicę – dzielnica Boca, jeden uczestnik naszej grupy, płci oczywiście męskiej twierdził, ze już choćby dlatego warto tam przylecieć – żeby zobaczyć miejsce urodzenia Diego Maradonny. Jak dla mnie trochę daleko i drogo, ale cóż o gustach się ponoć nie dyskutuje.
Coś dla smakoszy:
Otóż w jednej z restauracji zamówiliśmy na kolację sławetne argentyńskie steki wołowe. Tu czekało nas pierwsze rozczarowanie – były bardzo grube, niewysmażone, nie tak je sobie wyobrażaliśmy, sytuacja powtórzyła się potem jeszcze w innych lokalach – mimo naszych tłumaczeń po angielsku, niemiecku, hiszpańsku i na migi – zawsze było to samo. Po prostu nie do zjedzenia. Daliśmy sobie spokój.
W Buenos Aires znajdują się dwa lotniska – my udaliśmy się na lotnisko krajowe i stamtąd polecieliśmy do krainy znanej jako Patagonia Szwajcarska. Określa się ją często mianem Małej Europy. Narciarze i snowboardziści przyjeżdżają tam do Cerro Catedral, jednego z największych Ameryce Płd. ośrodków sportowych, 70 km tras rożnej trudności wraz z doskonałą infrastrukturą. Wiosną i latem czekają wycieczki statkiem, rafting, spływ pontonami, nurkowanie, kajaki, wspinaczki i jazda konna, do wyboru i koloru, co kto woli …
Stolicą Patagonii zwanej też „ Krainą Jezior” jest miejscowość San Carlos de Bariloche. Liczy ona ok. 100 000 mieszkańców Leży u podnóża Andów, malowniczo otoczona jeziorami, jest najstarszym obszarem prawnie chronionym w Argentynie.
Kolejka linową wjechaliśmy na górę – widoki, które ujrzeliśmy zaparły dech w piersiach. Mariaż wody i gór plus piękna pogoda – czy ja ( nie, to chyba niemożliwe) trafiłam do nieba?
Dobrobyt na każdym kroku, jakże inni są tamtejsi mieszkańcy w porównaniu do Argentyńczyków z B.A albo z północnej Argentyny. Tą różnicę widać było już na lotnisku – wygląd zewnętrzny, ubiór, mowa ( głównie niemiecki). Co kilka metrów sklepy z przepięknie prezentowanymi wyrobami cukierniczymi, ci którzy kochają słodycze cierpieli, bardzo cierpieli.
Kraina zasiedlona została w roku 1895 przez imigrantów z Austrii,i Niemiec i Szwajcarii. I takie też klimaty widać, słychać i czuć na każdym kroku. Czuliśmy się jak w Alpach – w południowych Niemczech, Austrii albo Szwajcarii. Dla miłośników prozy Isabel Allende dodam, ze to właśnie tutaj w rodzinie austriackich emigrantów rozgrywa się akcja powieści„ Ewa Luna” .
Ten biały szczyt to już Chile, mieliśmy je zamiar odwiedzić , ze względu na brak czasu zrezygnowaliśmy – przypominałoby to ofertę amerykańskich biur podróży typu: Europe in five days.
Mieszkańcy tego hotelu, jego gościem był przed laty A.Kwaśniewski mieli z okien takie oto widoki.
Porządne drogi poza miastem i ulice w mieście, eleganckie sklepy, restauracje, sklepy z pamiątkami.
Zamieszkaliśmy w takich oto pięknych, klimatycznych domkach.
Mieliśmy do dyspozycji wyposażoną kuchnię, był nawet ….
… salon z kominkiem.
Śliczne domy, z kwiatami w okiennicach, wypielęgnowanymi ogrodami, jakby żywcem przeniesione z Europy.
Na tym dworcu autobusowym zakończyła się nasza przygoda z tą przepiękną krainą. O godz.12,00 wsiedliśmy do autobusu i jechaliśmy nim non stop do godz.14,00 dnia następnego. Ta podroż była więc bardzo „ krótka” Miejsca miały być leżeniopodobne – nie były : (, podano nam też kolację i śniadanie ( w nawiązaniu do rejonu wszystko było za to słodyczopodobne – dla tych co gustują w mięsach, serach i tym podobne – straszne to było)
Park Narodowy, trasa, którą pokonujemy ma 40 km, można ją zrobić tylko parkowymi samochodami, nie ma we wejść na własną rękę, jedziemy z kilkoma innymi samochodami, zatrzymując się przy ciekawszych punktach, narzucanych nam przez rangerów.
Wspaniałe krajobrazy.
Wszędzie przedziwne formacje skalne, o rożnym kolorycie, kształcie i wielkości.
Te kamienne kule są porozrzucane na odcinku 6km.
Zaczęło się robić ciemno, krajobraz zaczął wyglądać zjawiskowo, niestety musieliśmy wracać. Kolacja w knajpie i wracamy do naszych domków na nocleg.
Kolejny Park Narodowy.
Przesiadamy się na autobusik z otwartą górą , ruszamy dalej.
Park o pow. 270 000 ha, słowo Talampaya oznacza suchą rzekę, dni są tu piekielnie gorące, a noce zimne.
Tak właśnie wyglądała kolumna samochodów, nasz bus na końcu.
Naprzeciwko siebie stoją wysokie skały, ustawiamy się pod jedną i głośno krzyczymy zgodnym chórem: „ Kto zerwał jabłko z drzewa?” , echo wraca do nas kilkakrotnie z oddali, i dalej z oddali, powtarzając ostatnie sylaby „Ewa, Ewa” – nie da się opisać tego wrażenia, po prostu trzeba to przeżyć live.
Nasz organizator schował się za autobusikiem, szukamy go patrzymy, a tu: szast prast – stoliczku nakryj się! Impreza pod gołym niebem – wino białe, czerwone, delikatna zagryzka, nawet szampan był ( no dobra – wino musujące)
Gigantyczne ściany skalne, wszystkie w różnych odcieniach purpury – a może my przez przypadek zajechaliśmy do jakiegoś innego kraju,
czy to aby Argentyna …..?
I tak to skończyła się nasza przygoda z tym pięknym krajobrazem.
O godz. 1.00 w nocy na jakimś olbrzymim i obskurnym dworcu autobusowym wsiadamy kolejny raz do autobusu. Jedziemy nim do godz. 10.00 – ale nie tego samego dnia, o co to, to nie, jedziemy cały dzień i kolejną noc, wysiadając w miasteczku po brazylijskiej stronie wodospadów Iquazu. 35 ( słownie trzydzieści pięć) godzin w autobusie non stop!
Oczom naszym ukazał się kolejny widok.
Stojąc na tych pomostach naprawdę nie sposób się nie bać.
Niewyobrażalny huk.
Wilgoć i gorąc.
Dla odważnych rejs pod wodospad. Popłynął mąż, ja zostałam na brzegu. Tydzień po naszym powrocie łódź się wywróciła i zginęły dwie amerykańskie turystki.